Kilka scen rozbawiło mnie mocno, kilka nieco mniej. Dalej jest to oczywiście przyjemna w odbiorze opowieść, spełniająca swoje rozrywkowe posłannictwo, idealna pod kocyk szczególnie o tej porze
Kiedy w ubiegłym roku serial "Nikt tego nie chce" pojawił się w ofercie platformy Netflix, natychmiast podbił serca widzów. Urokliwa historia, niewymuszony humor i olbrzymia chemia między głównymi bohaterami stanowiły powiew świeżości na obrastającej powoli kurzem półce z tytułami komedii miłosno-obyczajowych. Któż z nas nie wciągnął kompulsywnie całego sezonu w jeden wieczór – w końcu po co zwlekać z dostarczaniem sobie takich dawek dobra? Przy produkcjach odnoszących tego kalibru sukcesy, cieszących zarówno widzów, jaki krytyków, ich kontynuacja stanowi nie lada wyzwanie. Szczególnie kiedy repertuar serwisów streamingowych jest napięty niczym kusza, a odbiorcy stają się coraz bardziej kapryśni – utrzymanie bazy fanów wymaga zatem skomplikowanych fikołków. Choć może jest właśnie odwrotnie – i im prościej, tym lepiej?
Joanne (Kristen Bell) i Noah (Adam Brody) po pierwszosezonowym finiszu rodem z komedii romantycznej wkraczają w nowy etap związku, czyli codzienną rutynę dwojga ludzi, którzy mimo dzielących ich różnic są w stanie dostrzec na horyzoncie wspólną przyszłość. Raz jest ona bardziej kolorowa i wyraźna, innym razem rozmywa się w odcieniach szarości, ale wspólne chęci pomagają w przezwyciężaniu kryzysów. Iskra się nie wypaliła, chemia ciągle szaleje, a wzajemne odkrywanie niewidzianych wcześniej odmienności staje się polem do dodatkowej eksploracji osobowości partnera. Oczywiście nad naszymi słodziakami niczym czarne chmury nadal wiszą tematy ważkie: konwersja Joanne na judaizm (w domyśle spełnienie wszystkich marzeń Noah) oraz zabieganie o aprobatę potencjalnej przyszłej teściowej, Biny (Tovah Feldshuh), a w zasadzie całej społeczności, gdyż czyż jest coś gorszego niż odnoszący sukcesy rabin zakochany w sziksie?
Dużo, a może nawet więcej dobra dzieje się na dalszym planie. Obserwujemy rozwój postaci, szczególnie Morgan (Justine Lupe), siostry głównej bohaterki. Jej perypetie w drugim sezonie (podejrzewam, że niezamierzenie) przykuwają uwagę bardziej niż główny wątek romantyczny. Wcześniej nieco irytująca, pod maską zbyt pewnej siebie kobiety ukrywająca stare zadry, teraz wychodzi do świata i decyduje o sobie na swoich zasadach. Jej przyjaźń z bratem rabina, stały punkt opowieści i źródło żartów sytuacyjnych, tym razem staje się także impulsem do refleksji. Poznajemy również nowe oblicze Sashy (Timothy Simons) i – choć trudno w to uwierzyć – Esther (Jackie Tohn). Bawi i rozczula relacja rodziców dziewczyn, Lynn (Stephanie Faracy) i Henry’ego (Michael Hitchcock), pokazująca, jak żyć w zgodzie po rozwodzie. Fabuła bardziej niż na konflikcie, zbudowana jest na anegdotyczności, co nadaje całej produkcji lekkości. Choć oczywiście tarć też nie brakuje – a w większości ich podłożem są problemy komunikacyjne, dość powszechne niesłuchanie siebie nawzajem i brak rzeczywistego zainteresowania potrzebami partnera czy partnerki.
Nie będę ukrywać, że czekałam na kolejną odsłonę serii – może nie z wypiekami na twarzy, ale z ciekawością i pozytywnym nastawieniem. Nie będę także ukrywać, że paliwa nie ma tu tyle, co w pierwszym sezonie. Kilka scen rozbawiło mnie mocno, kilka nieco mniej. Dalej jest to oczywiście przyjemna w odbiorze opowieść, spełniająca swoje rozrywkowe posłannictwo, idealna pod kocyk szczególnie o tej porze roku. Zabrakło jednak magnetyzmu pierwszego sezonu, tej rzadkiej umiejętności opowiadania niebanalnie o banałach. Zabrakło błyskotliwych zwrotów akcji. Związek Joanne i Noah choć jeszcze nie ziębi, przestaje grzać. Sporo wątków z potencjałem na ciekawy rozwój rozmywa się gdzieś po drodze lub zostaje sprowadzonych do jednej zabawnej (czasem tylko z założenia) sceny, zostawiając spory niedosyt. Kazania przystojnego rabina w rytmie muzycznego motywu przewodniego serii, będące stałym punktem niemal każdego odcinka, wypadają niczym przemowy trenerów motywacyjnych. Być może oglądanie ludzi żyjących w bańce przywileju i nieposiadających problemów, zatem regularnie je sobie wymyślających niesie jakiś ładunek eskapizmu, ale czy w kraju nad Wisłą jest on wystarczająco duży, żeby zadziałać?
Możliwe, że to typowa klątwa drugiego sezonu zbudowana w dużej mierze ze zbyt dużych oczekiwań, ale mam wrażenie, że twórcom zabrakło odwagi do wyjścia poza własny schemat działania. Dlatego historia w pewnym momencie zaczyna się powtarzać, nie oferując nam praktycznie żadnego elementu przyjemnego zaskoczenia czy choćby po prostu przekonania, że nie zostaliśmy potraktowani jak składowa wykresu oglądalności. Nie jest źle, ale po tak obiecującym stracie, apetyt urósł za bardzo i chciałoby się czegoś więcej – może mniej narracyjnych fikołków, a więcej prostoty, pozwalającej dalej wierzyć bohaterom.